
Zabraliście mi poezję. Skurwysyny. Zabieraliście ją, wyrywając rytm, rym, zgłoski, pieśń wypowiadaną. W rodzinie, która zapomniała kim jest, była i będzie. W szkołach, gdzie zamiast uczyć się i uczyć wspólnie, obijałem każdą część ciała, o ciała, udowadniając, że będzie bolało mniej mnie, niż złości, których ojcowe rozbijali butelki na ich głowach, gwałcili i bili bardziej, nie aż tak precyzyjnie, aż niż, jak moja atletyczna, boska rodzicielka. Atena? Śmiertelnym synem jestem, ale i ja mogę być Zeusem. Ja też mogę wypatrzeć, ze skały Olimpu. Siedząc wśród ruin Sparty. Zgnieść ateńskim uchwytem. Złotą podkową.
Myślicie skurwysyny, teraz starcy, bez wyobraźni, bez honoru i bez wstydu, że nie wiedziałem? Widziałem jak zabieracie nam poezję. Z czerwoną gwiazdą na czołach, błyskawicami, skradzionymi symbolami skrzyżowanych belek? Te twarze. Puste. A wy nowi? Wiara w wolność, której smak odbieracie każdemu, kto myśli o wolności? Bo albo jak wy, albo niczego już nie może być więcej? Rasizm, kolor skóry, mniejszości? Wizy, paszporty, decyzje? Naród, którego dotąd nikt nie zdefiniował? Ja was nie wybrałem do reprezentowania. Nas. Mamy was zgnieść? Rozszarpać na części nierozpoznawalne. Krassusami możecie być zawsze, wlejemy wam w gardła tani wrzątek. Wodę, która ma wartość złocistą. Macie nie tylko nasze, zaciskające się, kleszczące metalem, nie spadające ostrza. Mocne liny, zaciskające się, nie po, zanim. Nie możecie spać? Nie dziwię się. Stoimy nad wami skurwysyny. Zawsze. Czekamy. Wiecie na co.
Rozkładam ręce. Rozkładam. W kąty odebranej poezji, kieruję wzrok. Rozkładamy ręce. Rozkładamy siebie. Baczyńskimi, powstańcami, zapomnianymi w nieznanym miejscu, za nasze, nie wasze. Nadzieje. W każdym kraju i czasie. W każdym kącie. Gdzie zabieracie poezję. Chcecie ją zabić. Jak nas. Wytrwale czekających. Nikomu nie znanych. Wam tak. Nie jest tak? Boicie się? Nie? Dodamy wam strach. Strach i poezję. Nie zdepczemy waszych kości. Będą zapomniane. A zanim? Zatańczymy nad nimi Nie poeci. Ci! Nie zapomniani.