
Przestaję nadążać. Nie chcę już tego wcale. Nie podnoszę się. Prawie już wcale. Jak po krzyku: na kolana skurwysynu. I zostań. Jak pies. Leży. Leży skurwysyn. Nie rusza się. Kopniak, uderzenie łamiące nos. Kastet, pałka, twarde podeszwy butów. Dotykam językiem miejsc, gdzie do niedawna były zęby. Na kolanach. Boję się tylko prądu. I że znowu mnie zawieszą głową w kierunku jądra ziemi.
Zemszczę się. Nie zemszczę. Jestem gorszy niż wy. Nie jestem. Piję, wypijam, byle nie pamiętać. Wlewam w siebie, wdycham, wypalam zapomnie, w każdej postaci. Szaleję, rżnę bez opamiętania. Każdego kto chce i nie. Chce pomóc i wykorzystuje, mnie i ja robię to symetrycznie. Wszystko mi wolno. Być. Wolnym potrafi być tylko prawdziwie nieszczęśliwy. A ja jestem. Człowiekiem z nieszczęściem, wydestylowanym z dobrego charakteru. Nadziei, wiary, tęsknoty. Z niebezpiecznym narzędziem w ręku, gorszymi jeszcze myślami. Zdolny do wszystkiego. Nie zdolny do niczego.
Pęka cienka granica, lat za wielu spędzonych na ucieczkach i powrotach. Kochaniu i rozczarowaniach. Niewłaściwych i niewłaściwymi. Za mocno, za bardzo, za otwarcie. Za bardzo pamiętliwie i naiwnie. Rozbija się popękane oblicze w odbiciu lustra. Lustrzaność zmarszczek w Wildeowskim oczekiwaniu zwrotu akcji. Najpierw więc kara, potem wina. Pokrętna ciężkość bytu. Niech się Dostojewski rozbije, polakożerczą mordą o nowo carski bruk, upadając głową w przód. Niech się francuski Czech wali. To ja jestem bohaterem mojej opowieści. To ja łamię o nią życie, oni tylko połamali pióra.