
Śniłem chyba. Nie, na pewno. Głębokim snem. Budzę się, szeroko otwierając oczy. Przecierając je. Nie dowierzając, czy to, co widzę, jest, czy tylko tak mi się wydaje. Czy czuję to, co czuję, czy chcę by tak było, czy się przed tym bronię. Serce mi ściska, pętla zrozumienia, jak sznur szyję wisielca. Gardło jednak, zamiast ucisku, rozluźnia się, przekonując tym usta, układając je do śmiechu. Klnę cicho, nazywam rzeczy i ludzi imionami prawdziwymi, szewskimi. Kurwy nazwy, kurwy przecinki i kurwy zaimki, kurwy epitety, a po nich przekleństwa, o których nie wiedziałem, że mogę je znać i złożyć je w wiązankę, aksamitnie cuchnącą. Anty mantra, laudacja antonymia. Śmieję się i wyklinam szczerze. Nie rechotam szyderczo, nie prześmiewam, nie przeklinam, dobrze życzę. Z zastrzeżeniem, byle każde życzenie znajdowało się zawsze, daleko, nawet dalej, poza zasięgiem wszystkich moich zmysłów. Jeżeli się zbliży, niech się oddali, oddalę się ja.
Nie zwariowałem, oszalałem. Przejrzałem. Wprost i obok, w skoś i sponad i spod. Siebie i zdarzenia. Przeszłe, te starożytne już kwadransami i prawie nowe, żyjące w pamięci, wciąż namiętne, w ostrych kolorach. To nie ja jestem chory, nie ja taki mam los. Otoczyły mnie strupy, upudrowane słodkością, mszczące się krzywdy, każąca ambicja, głupota ukryta w rozsądku, kłamstwa, w które dałem się wciągnąć. Wśród nich wyjątki, których nie umiałem dostrzec. Wzgardzone niezasłużenie, nie słusznie zniechęcone. Odepchnięte. Zrozumiane późno, próżno zapamiętywane, na wieczność. Przestrzegająco. Rozgrzeszająco. Przez nie wpatruję się w jutro, zaczynam dni, wschodząc, od początku.